Bank tylko w komórce – poważna bankowość czy marketingowy chwyt dostawcy technologii?
Innowacje w bankowościNie mam co ukrywać. Do tego wpisu zainspirowała mnie lektura bloga Eugeniusza Twaroga, który z widocznym podziwem poinformował o starcie w USA pierwszego banku w komórce. I rzeczywiście, jeśli przeczyta się o warunkach cenowych i samej funkcjonalności konta – można stwierdzić, że oto nadeszła prawdziwa rewolucja. Że Eugeniusz ma rację pisząc, że bankowość to zbyt poważna sprawa, żeby zostawić ją bankowcom, a przyszłość sektora finansowego leży w nieskrępowanej żadnymi korporacyjnymi kajdanami specami z Doliny Krzemowej. Ich pomysły na supernowoczesną bankowość połączone z bezkonkurencyjną ofertą cenową może robić wrażenie. No właśnie. Ale na kim? Mediach, inwestorach, klientach?
Jak każda komercyjna oferta, należy ją ocenić po wynikach finansowych. Z tymi będzie na ten moment dość trudno, bo bank jest dostępny tylko dla nielicznych. Jak to się ładnie mówi testerów, którzy sprawdzają całe rozwiązanie. To swego rodzaju nowa moda wśród technologicznych start-upów bankowych. Poza świetną ofertą cenową, charakterystyczną cechą takiego tworu jest mocne wsparcie PRowe całego projektu. Włącznie z pisaniem całych książek ;) A zyski? Jeśli projekt uda się sprzedać na giełdzie – z cała pewnością się pojawią. Przynajmniej w krótkim terminie i dla założycieli, sprzedających swoje akcje.
Co sądzę o GoBanku, bo o właśnie nim mowa? Mam to szczęście, że narodziny bankowości internetowej i wirtualnej odbywały się na moich oczach. Teraz w pewnym sensie uczestniczę w mobilnej rewolucji w (rodzimej) bankowości. Stąd też na pewne rzeczy patrzę z zupełnie innej perspektywy. Tak właśnie jest ze startem tego banku. Osobiście uważam, że GoBank to po prostu ciekawa inicjatywa giełdowej spółki, która w ten sposób chce na udowodnić na żywym projekcie, jakie ma świetne oprogramowanie i pomysły. Nie po to, żeby rzucić wyzwanie bankowym tuzom, ale po to, żeby im cały ten pomysł sprzedać. A jak to najlepiej zrobić? Pokazać, że to wszystko o czym się mówi, po prostu działa. Nie na slajdach, ale na żywo. Potencjalnych chętnych na gotowe i sprawdzone rozwiązanie może być sporo – nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na całym świecie. Sprzedając know-how, a także całe rozwiązanie dostosowując je do docelowego odbiorcy, można zarobić znacznie więcej niż na oczekiwaniu, że zadowolony z obsługi klient zapłaci członkowską składkę. Fakt, że jest to medialna strategia i sporo osób założy rachunek tylko po to, żeby sprawdzić jak to działa. Ale właśnie o to w tym wszystkim chodzi.
Z punktu widzenia klienta, czy dziennikarza – cały koncept wydaje się wręcz genialny – właściwie wszystko za darmo, w super nowej technologii. Z punktu potencjalnego inwestora można jednak zadać sobie pytanie – gdzie są pieniądze? Te realne, a nie z giełdowych wycen. To, że nowy bank ma ogromny potencjał to jedno, to czy zacznie zarabiać na siebie, to całkiem inna rzecz. Można oczywiście pomyśleć, że Eugeniusz ma rację i sami bankowcy nie potrafią stworzyć rewolucji. Coś w tym w sumie jest, chociaż z drugiej strony na tym swoim „konserwatyzmie” potrafią sporo zarobić – w odróżnieniu od tradycyjnych mediów, które z roku na rok tracą czytelników, a cyfrowa prasa na tabletach na ten moment wydaje się wciąż ślepą uliczką…
Eugeniusz przy okazji swojego blogowego (czy to również nie znak czasu?) wpisu zauważył rzecz, nad którą przeszedł do porządku dziennego. A jest znamienna. Otóż okazuje się, że darmowa bankowość w USA (bo przecież za wielką wodą wszystko jest lepsze niż w Polsce lub Europie ;) wcale nie jest taka darmowa, jak to się powszechnie sądzi. Czytamy bowiem „Banki za oceanem, jak wylicza The Pew Charitable Trust, naliczają średnio 38 różnych opłat. Przeciętny miesięczny koszt prowadzenia konta osobistego wynosi 12 dolarów, przy saldzie miesięcznym minimum 2 tys. USD.”. Robi wrażenie? Oj, chyba tak!!! Warto, żeby tę wiadomość przyswoili sobie inni piewcy zielonego trawnika o bankowych sąsiadów naszego kraju…
Abstrahując jednak od tych wyliczeń, warto się zastanowić, gdzie jest ten biznes dla spółki Green Dot? Niskie prowizje i marże odsetkowe to przecież mniej pieniędzy na reklamę, a co za tym idzie mniejsza szansa na dotarcie do potencjalnych klientów i promocję całego biznesu. Sama spółka do tej pory była znana jedynie ze współpracy z handlowym Behemotem – siecią supermarketów Wal-Mart, dla których dostarcza prepaidowe karty MoneyCard z logo Visa. Sytuacja firmy nie jest zbyt ciekawa po tym, kiedy świat dowiedział się o karcie Bluebird, którą Wal-Mart tworzy z American Express. Na wieść o tym, akcje Green Dot spadły o bagatela, 20 procent. Trudno się dziwić, skoro 60 procent jej przychodów pochodzi właśnie z kart prepaid, które mają być zastąpione przez Bluebird. Stąd też ruch z bankiem przez komórkę można odczytać jako ucieczkę do przodu. Raczej trudno uwierzyć, że firma ma zamiar całkowicie się przebranżowić i wejść na tak konkurencyjny bankowy rynek. Nawet jeśli tak to odczytują media.
A dlaczego tak sądzę? Przytoczę historię pierwszego na świecie banku wirtualnego. Bo to właśnie on jest przykładem na dokładnie taką samą strategię. Strategię, która myślę, że obecnie realizuje Green Dot. Czy skuteczną? Okaże się w ciągu kilku miesięcy. Duże banki, jak zwykle (tutaj Eugeniusz ma rację) oddały pola różnym niezależnym firmom spoza sektora finansowego, stąd być może, tak jak blisko 20 lat temu, scenariusz może się powtórzy. Bo banki po prostu stać, żeby kupić innowację i być maruderem, a nie ryzykować utratę podstawowego biznesu, który mimo tylu zmian na całym świecie, upadku tylu branż, a także ostatniego kryzysu, trzymają się wciąż całkiem nieźle. Jak będzie? Zobaczymy… Ale mocno trzymam kciuki za Green Dot. Bo to właśnie dzięki tej firmie, mobilna rewolucja może się zacząć nie tylko w USA, ale i na całym świecie!
Security First Network Bank – pierwszy bank wirtualny na świecie
Pierwszy na świecie bank wirtualny, Security First Network Bank, został otworzony 18 października 1995 roku w Stanach Zjednoczonych. SFNB pretendował do roli pierwszego banku oferującego wszystkie podstawowe usługi, działającego tylko w internecie. Działo się to w momencie, kiedy wielu obserwatorów podawało w wątpliwość bezpieczeństwo transakcji finansowych przeprowadzanych w sieci. Udany debiut nowego kanału dystrybucji dał impuls do rozwoju całego sektora bankowości. W rok po uruchomieniu SFNB już 28 instytucji finansowych, w tym 23 w USA, umożliwiało swoim klientom przeprowadzanie różnych form operacji bankowych przez internet.
Debiut SFNB w sieci zaskoczył wielu fachowców. Założyciele tej instytucji uważali bankowość internetową za naturalne następstwo systemów home banking wprowadzonych w USA w połowie lat 80., opartych na modemach i komputerach osobistych. Różnica polegała na tym, że systemy działające w sieci gwarantują funkcjonalność i niskie koszty, których brakowało rozwiązaniom opartym na rozwiązaniach home bankingu. Te ostatnie miały jak na ówczesne warunki w przypadku klientów detalicznych duże wymagania sprzętowe, a szybkością i łatwością dostępu do rachunku i listy przeprowadzanych transakcji znacznie ustępowały nowoczesnym bankomatom.
Bankowość jest jednym z najbardziej uregulowanych sektorów w Stanach Zjednoczonych. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku nie istniały jednak żadne przepisy regulujące bankowość internetową. W celu zatwierdzenia statusu SFNB i zachęcenia innych instytucji finansowych do zakładania swoich wirtualnych oddziałów, założyciele nowego banku zdecydowali, że wystąpią do OTS (Office of Thrift Supervision) o akceptację biznesplanu SFNB. W konsekwencji ruch ten pomógł ustanowić precedens i utorować drogę innym bankom, które były zainteresowane zakupem opracowanego oprogramowania. 10 maja 1995 roku OTS wydało precedensowe pozwolenie na działanie pierwszego banku internetowego. Było to ważne nie tylko dla samego SFNB, ale także dla firmy dostarczającej oprogramowanie. W niecałe dwa tygodnie później SFNB otrzymało znaczące wsparcie, tym razem z sektora bankowości. Dwa ponadregionalne banki: Huntington Bancshares z Columbus w Ohio, Wachovia Corp. z Winston-Salem w Północnej Carolinie oraz firma Area Bancshares z Owensboro w stanie Kentucky zgodziły się zainwestować łącznie 5 milionów dolarów w projekt, w zamian za licencję na oprogramowanie dla banków internetowych.
W ciągu pierwszego roku działalności SFNB otworzył w przybliżeniu 7 tysięcy kont i zgromadził ponad 20 milionów dolarów depozytów. Wyniki te należy uznać za bardzo dobre, biorąc pod uwagę fakt, iż bank był zupełnym debiutantem na rynku, a jego nazwa była zupełnie nieznana dla klientów. Brak fizycznej lokalizacji i dostęp do własnego konta za pomocą komputera z użyciem nowej wersji przeglądarki internetowej stworzył bankom całkowicie nowy kanał dystrybucji. SFNB przeznaczył małe środki na działania promocyjne i reklamę, skupiając się przede wszystkim na osobach już aktywnie wykorzystujących internet. W tym czasie w banku zatrudnionych było około 14 osób.
Doskonałe działania w zakresie publicity zaowocowały licznymi artykułami w prasie na temat nowej instytucji. Szybkość otwierania nowych rachunków wkrótce zaskoczyła nawet samych twórców banku. Okazało się, że jednym z najlepszych sposobów na zdobycie nowych klientów było polecenie konta znajomym przez dotychczasowych użytkowników. SFNB dokonał tego przede wszystkim dzięki doskonałej obsłudze klienta. Aby zapewnić największy komfort, do dyspozycji oddana została darmowa linia telefoniczna, czynna całą dobę. Kolejną nowością była możliwość wysłania listu elektronicznego do banku w celu uzyskania pomocy na temat funkcjonowania konta czy świadczonych usług.
Pierwsze półtora roku działania banku dostarczyło bardzo ważnych doświadczeń, które były bezcenne dla kolejnych powstających w sieci banków. Przeprowadzone przez pracowników badania wykazały, że większość nowych klientów SFNB pozostawiała początkowo na koncie małe sumy. Działo się tak aż do momentu nabrania większej pewności do działania tego internetowego banku. Wychodząc naprzeciw tym obawom ułatwiono podjęcie decyzji poprzez zaoferowanie bezpłatnego podstawowego konta tak, aby każdy zainteresowany mógł wykorzystać je w praktyce bez ponoszenia żadnego ryzyka. SFNB zachęcał nawet swoich klientów, aby nie likwidowali i pozostawili swój dotychczasowy rachunek bankowy do momentu, kiedy nabiorą pewności i przekonania co do nowej formy zarządzania swoimi finansami. Klienci wykorzystywali to i przez pierwsze dwa – cztery miesiące deponowali po 100 dolarów (minimalną wymaganą kwotę potrzebną do posiadania konta) oraz dokonywali w tym okresie płatności za kilka rachunków. Po przekonaniu się co do funkcjonalności i bezpieczeństwa konta, duża część klientów przenosiła się do SFNB czyniąc go swoim podstawowym bankiem.
Bank zadebiutował na giełdzie w maju 1996 roku. Jego akcje podwoiły wartość
w ciągu pierwszych dni notowań na amerykańskiej giełdzie elektronicznej NASDAQ osiągając cenę 41 dolarów. Mimo rosnącej popularności i liczby klientów bank przynosił przez cały okres działalności duże straty. Tylko w 1996 roku bank zanotował stratę 22,1 mln dolarów (1995 – 1,5 mln dolarów). Straty w kolejnych latach zmusiły twórców banku do oddzielenia prowadzonej równocześnie działalności wirtualnego banku i firmy dostarczającej oprogramowanie do jego obsługi. We wrześniu 1998 roku SFNB został sprzedany kanadyjskiemu Royal Bank za 20 milionów dolarów. W tym czasie w banku zgromadzone było 54,7 milionów dolarów depozytów, 14,3 mln pożyczek oraz 46,5 milionów w papierach wartościowych. Kapitał wynosił 10 milionów dolarów. W 2000 roku SFNB stracił swój wirtualny charakter, po tym jak Royal Bank of Canada nabył bank Prism ze 150 placówkami, by ostatecznie 17 lipca 2001 rozpocząć funkcjonowanie pod nową nazwą RBC Centura.