Łotwo! Ojczyzno moja…
Technologia i nowinkiW ostatnich dniach internet obiegła informacja o nowym pomyśle na zabezpieczenie e-booków przed piractwem. To duże wyzwanie dla wydawców i autorów. Obecnie stosowane systemy, np. DRM da się dość łatwo obejść, czego przykładem są książki, które można znaleźć na różnego rodzaju platformach wymiany plików (kolokwialnie pisząc). Internet „zrewolucjonizował” rynek wydawniczy. Z jednej strony pozwala na praktycznie darmowe duplikowanie egzemplarzy, z drugiej strony otworzył dżina piractwa. Raz kupiony egzemplarz książki może być czytany przez tysiące osób, które w żaden sposób nie płacą za to. A jeśli już to robią, to zazwyczaj pieniędzy nie otrzymuje ani autor czy wydawca,. Co ciekawe, bezpiecznie czuć nie mogą się również wydawcy, którzy szerokim łukiem omijają internet. Digitalizacja treści następuje często bez ich wiedzy. Czytnik poradzi sobie z zeskanowaną czy sfotografowaną książką. W takim przypadku biblioteki przestają być potrzebne. Internet staje się jedną wielką biblioteką, do której dostęp ma każdy chętny. Niestety, doprowadzając do ruiny autorów i wydawnictwa. Jakby nie patrzeć, trudno tutaj zgodzić się ze stwierdzeniem „na biednego nie trafiło”. Nie przeszkadza to w kopiowaniu książek na potęgę. W każdej postaci, w tym coraz modniejszych audiobooków. Tutaj rzeczywistość poszła jeszcze dalej. Trudno zaklasyfikować sytuację, w której na przykład ktoś kupuje książkę, czyta ją do mikrofonu, a całość udostępnia w postaci audiobooka. Wielu daleko do profesjonalnych lektorów, ale często można posłuchać książki, która w ten kanał dystrybucji być może nigdy w oficjalny sposób by nie weszła. To inna strona internetu, dalej jednak nieco dwuznaczna. Zwłaszcza w kontekście ACTA, z którą Polacy walczyli z zaciekłością niewidzianą w naszym kraju od kilkudziesięciu lat.
Najnowszy pomysł na skuteczne zabezpieczenie e-bookow wzbudza uzasadnione obawy. Otóż polega on na specjalnym oznaczaniu kupowanej książki. To nie tylko „wodne znaki”, ale również… ingerencja w treść samej książki. Każda „kopia” miałaby swój charakterystyczny znak – zmienione znaki interpunkcyjne, formaty akapitu, niektóre słowa byłyby zastąpione synonimami. Słowem na świecie mógłby istnieć tylko jeden oryginał – u autora – każda kolejna kopia różniłaby się jakimś drobnym szczegółem. Oczywiście nie podejrzewam, żeby ktoś uczył się na pamięć „Łotwo! Ojczyzno moja!” zamiast znanego każdemu Polakowi „Litwo! Ojczyzno moja”, ale jeśli zmiany miałby robić automat (jakże by inaczej) to mogłyby wyjść ciekawe rzeczy. No właśnie – czy jest się czego bać? Sposobów na niewidoczne dla czytelnika oznakowanie kopii książki jest wbrew pozorom sporo. Nie trzeba tutaj sięgać aż do zmiany treści. Chociażby podwójne spacje, zmiana na rysunku (o ile jest w książce), nieco inne łamanie strony, etc. Być może dla prawnika książka by się różniła – wiadomo, ważny jest każdy przecinek, jednak czytelnik (ten uczciwy) w żaden sposób nie umiałby odróżnić kopii od oryginału.
Osobiście zatem nie jestem jakoś wielce wzburzony tym pomysłem. Osoba uczciwa, jak zwykle w takich przypadkach, nie ma się czego obawiać. Ktoś, kto nielegalnie ściąga taką książkę zapewne też nie powinien się martwić (prawnie, nie moralnie ;). To raczej cios w osoby czy podmioty, które udostępniają takie książki. W ten sposób bardzo łatwo sprawdzić, gdzie zaczął się „przeciek”. Czy to jednak pomoże? W filmach można dogrywać klatki, które są niewidoczne gołym okiem, znakować kopię filmu wysyłanego do kina, a jednak piraci zawsze wygrywali i udawało i udaje im się obejść wszelkiego rodzaju zabezpieczenia.
W tym całym pomyśle nie mogę się jednak wyzbyć wrażenia, że gdzieś to już było. I właśnie na całość patrzę przez pryzmat siebie i swoich działań, które podejmowałem lata temu. Prowadząc serwis o bankowości, jak każdy korzystałem z informacji prasowych wysyłanych m.in. przez banki. Problem w tym, że taki komunikat trzeba było wprowadzić do CMSa, często obrobić, skopiować z PDFa. Jednym słowem trochę się samemu namęczyć lub komuś za to zapłacić. Nie ukrywam, że ciśnienie bardzo mi rosło, kiedy inne serwisy (znacznie lepiej pozycjonowane w Googlu niż mój) bezczelnie kradły tę, było nie było, darmową treść. No i oczywiście to one zarabiały na ruchu i reklamie. Frustrujące. Znalazłem jednak sposób. W dodawanych przez siebie komunikatach lekko zmieniałem treść. Wystarczyło dodać dodatkową spację, „i” zamienić na „lub”, etc. Na pierwszy rzut oka nie do rozpoznania – chyba, że się wiedziało czego szukać... Google było w tym niezmiernie pomocne, bo w kilka chwil wskazywało wszystkich pożyczających sobie „moją treść”. W obliczu takich argumentów konkurencyjne serwisy musiały zaniechać swojej działalności i zainwestować w swoje „redakcje”. Nie ma co ukrywać, co najmniej jeden został potem zlikwidowany. Byłem bezwzględną konkurencją. Za to samo nie pobierałem żadnych opłat… Skoro zatem jest darmowe źródło, to po co płacić.
To o czym piszę to stare, bardzo stare dzieje. Ze względu na to, że nie dało się na tym zarobić (no bo co to za model biznesowy ;), swojego start-upa (tak obecnie byśmy na to powiedzieli) dobrze sprzedałem razem ze sobą dużemu konkurentowi, który wchodził na giełdę i przejmował mniejsze serwisy. Tym sposobem po latach trafiłem do PKO Banku Polskiego. Wyszło mi na dobre. Jednak po drugiej stronie istnieje wielu twórców, dla których to jest jedyny sposób na zarobek. Zarabiając na pośrednictwie kradzioną treścią okrada się wielu ludzi. To ważny argument w starciu z wolnym dostępem do kultury. W sumie zgadzam się w pełni – nie rozumiem, dlaczego e-book jest często droższy od papierowej książki (i to nie o różnicę VATu). Tutaj jednak zasady niekoniecznie ustalają autorzy. Ważną rolę przejmują już nawet nie wydawcy, a dystrybutorzy, którzy dyktują swoje warunki. Elektroniczny świat kultury jest pełen niespodzianek i cały czas ewoluuje. Trudno zatem powiedzieć jak będzie wyglądał w przyszłości. Jedno jest pewne, wszyscy z przestrachem patrzą na tradycyjne media, które padają jak muchy. Najwidoczniej jednak odbiorcom wcale to nie przeszkadza…
A gdzie tu bankowość? Może w tym, że piętą Achillesową całej konsumpcji mediów jest brak powszechnego systemu płatności za dostęp. Karta płatnicza w mikropłatnościach nie jest zbyt wygodnym sposobem. Banki cały czas nie wypracowały łatwego sposobu płacenia w sieci za dostęp do niektórych treści. Myślę, że wiele osób chętnie by zapłaciło, ale po prostu nielegalne ściąganie jest wygodniejsze i szybsze. Ironią losu jest to, że bardzo często nawet taka osoba płaci, tyle że pośrednikowi czy raczej jak by to chcieli autorzy - paserowi. Jak widać, nie jest to wszystko takie czarno białe. A ja tak czy inaczej mam nadzieję, że kupując e-booka wciąż jednak będę czytał oryginał, a nie jego zmienianą automatycznie kopię. Tak samo z audiobookami, bo ostatnio więcej „słucham” niż czytam książek. Mimo, że pewnie nie zauważyłbym lub nie usłyszałbym jakiejkolwiek różnicy…